Follow my blog with Bloglovin
Pomidory przeżyły, przyjęły się i chyba coś z nich będzie...Sałata i koperek wyszły spod ziemi, ogórki też... jednak jakieś to małe i powoli rośnie - brak deszczu robi swoje. Rozkwitły rododendrony i bordowe piwonie, różowe dopiero w pąkach, przekwita już wiciokrzew... ja niestety nacieszyć się nie mam kiedy tym całym wiosennym szaleństwem życia. A już za chwilę lato przyjdzie i wiosna przeminie...


Remont również pędzi - kotłownia już prawie zakafelkowana, zaraz po niej przyjdzie czas na łazienkę. Kafelki wybranie i zakupione, podstawowa armatura sanitarna też jest - czyli rozpoczęliśmy przyjemny etap urządzania :) Panowie od kanalizacji w gminie obiecują - początkiem sierpnia będziemy już podłączeni. Powoli w mury domu w Jot. wkraczają milowe kroki cywilizacyjne. Następnym pokoleniom nie dane będzie mycie w misce i  odwiedzanie wychodka za potrzebą... Cóż coś się kończy - coś się zaczyna


Poprzedni rok, był dla mnie rokiem szkoleniowym w kwestii siania i sadzenia warzywek. Pierwsze sałaty i rzodkiewki, cebula i szczypior a nawet pomidory. Nie wszystko się udało. Część sałat nie zawiązała główek, gdyż była za słabo przepikowana i rosła zbyt gęsto. Okazało się również, że wysiewanie całego opakowania nasionek na raz nie ma większego sensu bo i tak nie zdążymy przerobić - i sałaty w kwiat poszły.




W tym roku ucząc się na własnych błędach przede wszystkim poszerzyłyśmy wraz z mamą teren pod warzywka, przekopałyśmy ziemię, ogrodziłyśmy całość deskami i zmniejszając ilość wysiewów, zwiększyłyśmy ich różnorodność. W tej chwili rośnie już rzodkiewka, a szczypior buja jak szalony, wschodzi sałata. Rosną zasadzone i wysiane ogórki oraz kapusta zwykłą i pekińska. Liczymy że wzejdą jeszcze cukinie i kabaczki. Do zacnego grona witaminowych dostarczycieli dołączyły również pomidory przywiezione aż z Wielkopolski i posadzone ręką mojego fachowca w precyzyjne rządki - bo wszystko musi być dobrze "zaprojektowane" ;)


Tak wyglądały drzewa (w tle jabłonie) i warzywniak na początku tygodnia:

A tak już pod koniec... po śnieżnobiałych kwiatach jabłoni nie został nawet ślad, a pusta ziemia warzywnika zazieleniła się roślinnością.

Oby pogoda sprzyjała i wszystko pięknie wschodziło i rosło, a już niebawem zajadać będziemy się świeżymi i nie nawożonymi nowalijkami :)
Dziś będzie o sprawach innych. Bo taki mam akurat nastrój. Wydarzenia ostatnich dni potwierdzają znaczenie mojego numerologicznego roku  osobistego (3) bo od listopada wszystko nabrało rozmachu i do tej pory odkładane działania, snute w głowie plany nabierają kolorów i tępa.

 
Czasami jest tak w życiu, że się czuje pod skórą jak chce się żyć, czym chce się zajmować, co przyniesie nam radość i spełnienie a co nie. Czasami wizje te są bardzo realne, dokładnie można określić co i jak, ułożyć plan, ale... no właśnie jest ale. Ale brak odwagi, impulsu, postawienia kropki nad i. I nadal tkwi się w miejscu, w sytuacji która nie pasuje, która uwiera i odbiera energię. Bo lęki są silne, bo schematy społeczne duszą, bo presja pędzącego świata straszy zadeptaniem przez tupot małych szczurzych stópek biegnącym w wyścigu... no właśnie wyścigu po co? do czego? chyba po zawał i przedwcześnie posiwiałe włosy.

Podobnie było ze mną. Mam silną intuicję i wyczuwam różne stany, czasami przywołane obrazy zaczynają pachnieć, a zapachy grają melodie... Zazwyczaj wiem co dla mnie dobre, czego pragnę i jak to osiągnąć. Mówi mi to dusza, mówi mi to ciało, mniejsze i większe wydarzenia. Jednak normy społeczne, przyzwyczajenia, schematy którym daję się uwięzić otępiają zmysły i wywołują tchórzostwo przed pójściem za głosem, przed popłynięciem pod prąd.


Więc siedzę w danej sytuacji, dusząc się z każdym dniem bardziej, tracąc radość dni. Mój organizm nie odpoczywa, włosy siwieją a ja tylko bym spała... im dalej w las tym gorzej... I właśnie wtedy, w tych chwilach, kiedy człowiek chciał by uciec ale jakieś niewidzialne jarzmo trzyma go w ryzach dzieją się rzeczy cudowne...sytuacje same się rozwiązują, wyjaśniają, decyzje zapadają bez naszego udziału. I dobrze!
Otóż 30 czerwca będzie moim ostatnim dniem w obecnej pracy! To nie powód do dumy i dumna nie jestem. Bo czym się szczycić kiedy "z obaw o przyszłość" tkwiło się w sytuacji braku satysfakcji, stagnacji zamiast rozwoju, konieczności wybierania własne zasady albo posada...Już dawno powinnam zrobić to co zamierzam zrobi  wkrótce. Ale myśli typu: o prace trudno, a moja w zawodzie i na państwowym i dobrze płatna etc......nie pozwalały ruszyć się z miejsca.

"Mam plan, wykonam go sam". No może nie do końca sama, skorzystam z pomocy będę sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Myśl o tym napawa mnie tak podnieceniem, lękiem jak i niecierpliwością (to chyba moja główna antyzaleta ;). Pomimo tego czuję, że zaczynam nabierać powietrza  i mam cel! A jako żem człowiekiem na cel nastawionym i do poczucia rozwoju zaliczanie kolejnych poprzeczek jest mi niezbędnie potrzebne, myśli mam jasne i z optymizmem patrzę w przyszłość.