Follow my blog with Bloglovin
Odkąd sięgam pamięcią z niecierpliwością czekałam na Grudzień. Grudzień, który w moich wspomnieniach był mroźny i śnieżny. Grudzień, pachnący proszkiem do prania firanek, fornitem do polerowania mebli, pomarańczami i bigosem. Grudzień skrzył się od śniegu i brokatu na bombkach. Od grubych srebrnych łańcuchów i anielskich włosów. I pomimo tego, że dekoracje świąteczne pojawiały się w domu dopiero przeddzień Wigilii, a choinkę tradycyjnie ubieraliśmy 24 grudnia, cały ten miesiąc był świąteczny.


W szkole przygotowywaliśmy dekoracje choinkowe, lepiliśmy łańcuchy, a z wydmuszek i kartonu robiliśmy mikołaje. Na przerwach odbywały się bitwy na śnieżki i niejednokrotnie wracało się do domu z przemoczonymi rękawiczkami. Wigilia i Święta były tak naprawdę zwieńczeniem tego okresu, okresu czekania i przygotowywania, taką zdmuchniętą świeczką na torcie. Były poświęcone Bogu i nowo narodzonemu Jezusowi. Myślę, że tak właśnie wygląda Adwent, że nie jest on tylko aspektem religijnym - wyciszenia, przemyśleń, oczekiwania. Nie musi być smutny czy cichy. Myślę, że te wszystkie wydarzenia, czynności, czasem prozaiczne, są niezbędne. Dzięki nim też się przygotowujemy, myślimy, oczekujemy.

Już jako dorosła kobieta nadal pielęgnowałam "magię świat". Od szóstego grudnia dom ubrany był świątecznie, pachniało piernikami i pomarańczami. W tle słychać było Franka Sinatrę i "Last Christmas". Jednak muszę Wam się przyznać, że coraz trudniej wchodzić mi w ten klimat. Myślę, że głównie ma to związek z aurą. U nas za oknem mamy wiosnę. Świeci słońce, a termometr wskazuje +8. Trawa się zieleni, a bez puszcza nowe listki. Nie ma mowy o płatkach śniegu. Nie ma mowy o różowych od mrozu policzkach, bitwie na śnieżki. Nawet kominka nie ma po co rozpalać, kiedy za oknem tak świeci słońce. I pomimo tego, że w domu pięknie świątecznie i przytulnie, pomimo przygotowanych prezentów, upieczonych pierników i planu zakupu choinki w najbliższą niedzielę, Ja magii świat nie czuję.



Na przekór komunikatom z każdej strony świata, pięknym zdjęciom, doniesieniom blogowym, instagramowym i telewizyjnym. Może ma na to wpływ fakt, że kiedyś wszyscy moi bliscy byli blisko, na wyciągnięcie ręki? Przyjaciele, kilka przystanków autobusowych dalej. Zawsze można było się spotkać, pobyć razem, pocelebrować nadchodzące Święta. W Święta też zawsze byliśmy razem, w większym lub mniejszym gronie, ale razem. I jeszcze coś ważnego. Ludzie byli weseli. Wśród wszystkich swoich obowiązków uśmiechali się, a pod nosem śpiewali " pada śnieg, pada śnieg"... Dziś mam wrażenie, że każdy ma dosyć i najchętniej nie obchodził by żadnych świąt, tylko przeleżał na kanapie z pilotem w ręce. Życie chyba mocno daje nam się we znaki. Pomimo pięknych zdobyczy kapitalizmu, jesteśmy dużo smutniejsi i bardziej szarzy niż za komuny.

Muszę się przyznać, że w obliczu powyższego mam ogromna pokusę się poddać i pójść na łatwiznę. Zgasić w sobie ten żar dziecięcej ekscytacji na myśl o Bożym Narodzeniu. Wtopić się w szary tłum, z nieobecnym wyrazem twarzy. Usiąść na kanapie i pozwolić dniom i chwilom płynąć obok mnie. Tak za pewne było by łatwiej. Jednak wspomnienia z dzieciństwa przypominają mi, że mam obowiązek i powinność. Obowiązek i powinność wobec mojej Córki. Mam obowiązek pozostawić w niej takie piękne wspomnienia tego okresu, jakie Ja noszę do dziś w sobie. Chcę aby miała w sobie ten dar, który ogrzewa serce i pozwala przywdziać skrzydła i latać ponad dachami często szarej i smutnej rzeczywistości. Dlatego nie dam się porwać nurtowi i po raz kolejny wykrzesam z siebie energię żeby płynąć pod prąd. Dla niej...


Odkąd zamieszkaliśmy na wsi, nasze życie stało się nierozerwalnie związane ze zmianą pór roku. To własnie kalendarz astronomiczny wyznacza nam rytm roku. Mieszkając w mieście nie słuchałam tego naturalnego biologicznego zegara. Stłumiony klimatyzacją, dziwnym wielkomiejskim klimatem, oraz codzienną gonitwą, dawał o sobie znać kiedy robiło się za zimno lub za gorąco na dotychczasową garderobę.


Dziś przyroda wyznacza nam okresy wzmożonej pracy i okresy odpoczynku. Do najbardziej zabieganych z nich mogę zaliczyć przedwiośnie - czas od połowy lutego, do połowy maja ( w zależności od temperatur), oraz przedzimie, które u mnie trwa od połowy września do końca października. Są to dwa momenty w roku, kiedy zmieniamy nasze otoczenie o 180 stopni. Dziś chciałam Wam opisać nasze przedzimie. Rozpoczyna się ono mniej więcej wraz z pierwszym symptomem Syndromu NORY. Zaczynamy przygotowywać nasz dom, otoczenie i nas samych na nadejście zimnych, słotnych dni. 


DOM

Tutaj przygotowania zaczynam najwcześniej. W tym roku postanowiłam nieco je poszerzyć, o tradycyjne, coroczne sprzątanie świąteczne. Umówiłam się sama ze sobą, że nie będę tracić ani chwili ze świątecznego klimatu (który u nas w domu gości już od 6 grudnia) i zamiast latać z mopem i szmatką, będę piekła pierniki i wygrzewała się przed kominkiem czytając córce świąteczne opowieści. Ponadto dochodzi jeszcze mocno praktyczny aspekt tego całego sprzątania. Im bliżej świąt tym mniejsza szansa na sprzyjającą sprzątaniu aurę. I dlatego porządki zimowo - świąteczne mam już za sobą. Rozpoczęłam je w połowie września, kiedy pogoda i temperatury były iście letnie. Spokojnie pomyłam okna, poprałam firanki, zasłonki, kołdry, poduchy. Wszystko wyschło na zewnątrz owiane wiatrem i muskane słońcem. Wyniosłam wszystkie niepotrzebne graty i przedmioty zostawione na nigdy nienadchodzące zaś. W szafkach i szufladach zrobiło się przestronnie, a na strychu zapanował ład i porządek. 



Końcówka września to również czas wekowania. W tym roku zaszalałam. Zrobiłam dżem wiśniowy, sok malinowy, przecier pomidorowy, powidła śliwkowe i mus jabłkowy. A nawet zakisiłam ogórki, spakowałam tarte buraczki do słoików, a warzywa z ogródka pokroiłam w kostkę i zamknęłam w zamrażarce. Kiedy więc zapasy na zimę zagościły w kotłowni, uzupełniłam braki wszelakich niezbędników domowych ( proszki, płyny, środki czystości, szczotki, etc - czy Wam też wszystko wychodzi i zużywa się jak na komendę?). W międzyczasie zmieniłam domową aranżację, wyjęłam jesienne, wrzosowe koce i poduchy, oraz zaopatrzyłam się w kilka nowych perełek, bez których teraz nie wyobrażam sobie naszych jesiennych wieczorów.






Jak już wspominałam Wam w poprzednim poście, syndrom nory wyzwala we mnie instynkt otaczania się ciepłymi, mięsistymi przytulnymi tkaninami. Uwielbiam w tym okresie wszelkie wełny, włóczki, sznurki. Na przeciw moim jesiennym potrzebom wyszły Dziewczyny z domowebrudy i wydziergały własnoręcznie piękne poszewki na poduszki. Dwie z nich idealnie pasujące kolorystycznie do pokoju córki, zagościły w jej łóżku. Dwie szare, czekają na zimową aranżację sypialni, którą pokażę Wam niebawem. Marzy mi się jeszcze pled do kompletu, szary, mięsisty i cieplutki :) Ze sznurka bawełnianego natomiast mamy pufę. Już dawno myślałam nad czymś do siedzenia, kokonowania, dla Mai. W końcu zdecydowałam się na taką pufę, od Elizy z Zakątek Elizy i chyba muszę zamówić dwie dodatkowe, bo trwają o nią regularne walki. Fantastyczne w niej jest to, że sama dostosowuje się do naszych 4 liter i pozwala znaleźć najwygodniejszą pozycje :)

OGRÓD

Prace w ogrodzie w dużej mierze zależne są od stanu wegetacji naszych roślin, oraz aury. Pracy jest tu co nie miara. Pomimo, że nasz ogród i warzywnik nie jest jakiś imponujących rozmiarów, spokojnie pracy starcza na kilka tygodni. Ja zaczynam od warzyw i warzywniaków. Warzywa wykopuję, zagospodarowuję, czyli albo mrożę, albo wekuję lub suszę. Warzywniaki przekopuję, wyrównuję i zostawiam na zimę. Poletka truskawek, pielę i zostawiam, tak aby opadające liście mogły stworzyć im ciepłą pierzynkę na nadchodzące mrozy, a wiosną łatwo było je wydmuchać spomiędzy krzaczków nie uszkadzając sadzonek. Z tegorocznymi pracami w ogrodzie zdążyłam akurat przed trwającymi u nas od dwóch tygodni deszczami. To też dobry czas na pierwsze ciecia, zwłaszcza roślin ozdobnych i mniejszych krzewów. Na ciecia drzew i drzewek czekamy do końca ich wegetacji i przejścia w spoczynek. O tej porze roku, w ogrodzie jest już pusto. Rośliny przycięte, czekają do wiosny, część z nich zabezpieczymy później na wypadek ostrych mrozów. Również ostatnie tegoroczne koszenie trawy za nami. Ostatnie prace jesienne to grabienie liści. Ale to jeszcze potrwaaaa, bo drzewa u nas wciąż zielone. 


Te jesienno - zimowe przygotowania sprawiają mi wiele radości i zwyczajnej satysfakcji. Kiedy za oknem kolejny tydzień siąpi deszcz, a zimno tak, że nosa za drzwi nie chce się wyściubić, stoję sobie z kubkiem kawy w rękach i patrzę przez okno na moknący ogród. Mam poczucie, dobrze wykonanej pracy i tego, że wszystko jest na swoim miejscu. Dlatego zupełnie nie rozumiem osób ciągle zadającym m i pytanie czy mi się na tej wsi nie nudzi. Nie rozumiem jak można się nudzić samemu ze sobą? Co dopiero mając duży dom i ogród wymagający stale pracy, do tego dwulatka i gromadkę kotów ;) Jest tyle rzeczy do zrobienia, do ogarnięcia, do przygotowania, do sprawdzenia, do dowiedzenie się, etc. że pomimo tego iż wstaję około 7-8 rano i kładę spać po 22, wciąż brak mi czasu :)

P.S Przepraszam Was za jakość zdjęć. Niestety mój komputer, na którym mam wszystkie "narzędzia pracy", włącznie z logo i programem do obróbki zdjęć, odmówił współpracy. Myślałam, że to błahy błąd karty graficznej, jednak to coś bardziej skomplikowanego. Dlatego dziś nienajlepsza szata graficzna i zupełnie nieobrobione zdjęcia, wykonane smartphonem :/
Idzie jesień. Pierwszy raz w tym roku poczułam chłód nocy. Wyrwał mnie on z objęć Morfeusza i zmusił do opuszczenia ciepłej pościeli. Poszłam pozamykać okna. Schowałam wystającą nóżkę córeczki pod kołdrę i podreptałam z powrotem do sypialni, do łóżka.




Idzie jesień. Wieczory i ranki zimne, okna w salonie zaparowały z powodu różnic temperatur. Cienie długie, jesienne, wieczorne mgły, żółte liście lipowe i zapach jesieni. To wszystko uruchomiło we mnie, jak co roku, SYNDROM NORY. Nora kojarzy mi się bardzo, bardzo miło. Po pierwsze jako schronienie. Ciepłe, przytulne miejsce, pełno zapasów na zimę, ciepłych piórek i słomy. Po drugie, tak nazywa się dom Państwa Wesley'ów, sympatrycznej rodzinki z mojego ukochanego Harrego Pottera. Ich Nora, również emanuje ciepłem, domową miłością i ma pełną spiżarnię ;)


Kiedy poczuję pierwsze oznaki jesieni w powietrzu, zaczynam niczym polna myszka wyposażać NORĘ na zimę. Pojawiają się pierwsze przetwory. Sok malinowy do herbaty i na odporność, dżem wiśniowy, do kolacji i śniadań z kakao. Przeciery pomidorowe, musy jabłkowe i inne niezbędne do przetrwania chłodów specyfiki. Dają mi one poczucie bezpieczeństwa, tworzą klimat i ciepło domowego ogniska. Już nie wspomnę o ich działaniach antydepresyjnych, kiedy w szary jesienny poranek odkręcam słoik pachnący wiśniami :D





Uzupełniam zapasy kaka, gorącej czekolady, ale i węgla oraz drewna na zimę. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę usiedzieć spokojnie kiedy wieczorny chłód daje po nosie, a w stodole nie mamy kupy węgla... Tak więc odhaczam poszczególne punkty na liście, aby zabezpieczyć nasz dom i zapewnić nam spokojne "norowanie".


I tak, wiem że do kalendarzowej jesieni jeszcze miesiąc prawie. I tak wiem, że zima jeszcze daleko, jednak tak już mam, że wolę przygotować się do nich wcześniej. Tak, aby później spokojnie móc korzystać z ich uroków :) Z tego też powodu, szukam ciepłych skarpet, wełnianego swetra i mięsistych tkanin. Najpierw ubieram Maję, w jej szafie już wisi kurtka zimowa i jesienna, zestaw czapek i szalików na mniejsze i większe chłody. Sweterki, ciepłe rajstopy, piżamy i szlafroczek. Czemu tak wcześnie zapytacie. Niestety, tak już dziwnie jest w handlu, że sezon zimowy zaczyna się pod koniec sierpnia. Za chwilę wszyscy udadzą się na zakupy i albo nie będzie już w czym wybierać, albo rozmiarów nie będzie. Dodatkowo lubię robić jej zakupy z kanapy. To taki luksus. Wiem jaki ma rozmiar i wiem, że co w nim nie kupię, będzie na nią dobre :) Jedynie buciki kupujemy z córą. Długa i wąska stopa to nie lada wyzwanie w doborze obuwia. Za chwilę przyjdzie czas na moją garderobę. Tu już sprawa o wiele trudniejsza i niestety czeka mnie wizyta w centrum handlowym :/




Kiedy syndrom Nory zostanie we mnie "ugłaskany", przestaję przebierać z nóżki na nóżkę i zwyczajnie cieszę się jesienią. Tą piękną, złotą, polską, ale i ta szarą i dżdżystą. Bo kiedy w kominku buzuje ogień, a my pijemy herbatkę z malinami i zajadamy ciasto ze śliwkami, nic nie jest w stanie popsuć nam humorów :)



A Wy? Dopadł Was już syndrom Nory?

Buziaki :* Iza
Jest niedzielny wieczór. Siedzimy w salonie, Maja ogląda swoja ulubioną bohaterkę Świnkę Peppę, my mecz Polska - Irlandia. Przed chwilą w przerwie, poszliśmy na ogród nazrywać truskawek. Jest piękny, spokojny i ciepły wieczór, ptaki śpiewają łagodnie, dzień powoli chyli się ku końcowi i zwalnia rytm. W tej ciszy i spokoju zaglądam głęboko w swą duszę i muszę się z Wami podzielić moimi myślami.

Wielokrotnie pisałam wam o plusach życia na wsi. Dziś dołożę jeszcze jeden. Wieś, kontakt z naturą, życie w zgodzie z rytmem przyrody, zmienia człowieka. Zmieniło mnie. Kiedyś byłam niepoprawna perfekcjonistką. Chciałam być najlepsza we wszystkim. Wyznaczałam sobie cele i stale podnosiłam poprzeczkę. Studiowałam dziennie dwa kierunki i pracowałam dziennie. W tym wszystkim prowadziłam dom, zdawałam magisterki na piątki, chodziłam na fitness, do kosmetyczki, wyjeżdżałam na wakacje i spotykałam się z przyjaciółmi. Jednocześnie realizowałam marzenia o życiu na wsi.  Wielkie miasto wyznaczało mi cele, rysowało obraz kobiety sukcesu jaką muszę być. Zawsze nienagannie ubrana, wyfryzowana i umalowana, zdobywająca kolejne szczeble kariery, stale dokształcająca się i nadążająca za trendami. W tym wszystkim nienaganny dom, dwudaniowy obiad, niedzielne ciacho. Czas na przyjaciół i rodzinę. SUPER POWER WOMAN.

Trzy lata temu opuściłam ten zgiełk, te pędzące ulice, wyścig szczurów i wielkomiejski styl. Spełniłam marzenia. Zamieszkałam na wsi, wyszłam za mąż, zostałam mamą. I znowu wrócił do mnie ten bakcyl. Znowu musiałam coś pokazać sobie, innym? No bo co ja na tej wsi robię? Czemu nie pracuję, co z karierą? Po co mi podwójny magister skoro na wsi siedzę.? Zaczęłam zastanawiać się czy oby czegoś w życiu nie tracę, czy nadal jestem tak cool i na czasie? Może czas wrócić do pracy, realizować się zawodowo, wbić w szpilki i kostiumik i śmigać rowerem z najnowszym o`bagiem pod pachą. Zaczęłam się miotać. Szukać rozwiązań. Nawet zastanawiałam się czy nie zmienić miejsca zamieszkania. Bo tak bardzo przestałam pasować do współczesnego nurtu. Zupełnie poza niego wypadłam.

Osiągnęłam pewien etap, pułap życia, spełniłam wiele marzeń i co dalej. Przecież MUSZĘ zdobywać, osiągać, robić, planować....

STOP! O co chodzi w życiu? O odhaczanie kolejnych pozycji z listy TO DO? O zaspokajanie innych? Na wpasowaniu się w wyobrażenia innych? No chyba NIE. Więc czego JA chcę od życia?
To chyba jasne. Chcę być szczęśliwa. A szczęśliwa jestem tylko wtedy kiedy żyję zgodnie ze SOBĄ. Bez spełniania oczekiwań innych. Żyjąc z tym cudownym uczuciem lekkości, jakie daje postępowanie w zgodzie ze własnymi przekonaniami. NIC nie muszę, wszystko MOGĘ. Dziękuje Bogu, że mogę wybierać, że w życiu nie mam przymusów, nie mam krytycznych sytuacji stawiających mnie pod ściana i narzucających wybory. Mogę żyć w zgodzie ze sobą, swoimi wartościami i przekonaniami.


Teraz będzie nie skromnie... bardzo nieskromnie. Kocham siebie. Wiecie? Cenię siebie. Swój sposób myślenia, patrzenia na życie, swoją wyobraźnie, hierarchię wartości, etc. Dobrze mi ze sobą, lubię siebie. I może dlatego tak lubię to co robię, to jak wygląda moje życie.

BYCIE W ZGODZIE ZE SWOIMI WARTOŚCIAMI WYMAGA STANIA SAMOTNIE. UCZCIWOŚĆ WOBEC SIEBIE JEST WARTA WIĘCEJ NIŻ AKCEPTACJA TŁUMU I TRZYMANIE SIĘ CUDZYCH KŁAMSTW.

Uświadomiłam sobie to wszystko na tyle wcześnie, aby nie rozpocząć rewolucji w moim życiu, która pozbawiła by mnie SIEBIE. Nie muszę i nie będę spełniać niczyich oczekiwań. Żyję dla siebie i moich najbliższych. TO daje mi szczęście. Dziś mam spokojne myśli i ład w sobie. Mieszkam na wsi i cieszę się jej sielskością. Jestem kobietą, pełnoetatową mamą. Prowadzę dom. Jestem żoną mego męża. Ale przede wszystkim jestem SOBĄ. I jestem szczęśliwa. To kim jestem, to jak żyję to mój wybór.

Wiem, że jest wielu ludzi którym to przeszkadza, kuje i nie daje usiedzieć w miejscu, jak nieleczone hemoroidy. Dlaczego? Pewnie dlatego, że obnaża ich smutne życia, pod dyktando nie wiadomo czego. Wydmuszki i bańki mydlane. Wyidealizowane historie, które sprzedają innym. Rozbijające się w starciu z rzeczywistością.

Kochani, wszystko to spowodowało milczenie na blogu. Nie muszę pisać, pokazywać, aby cokolwiek udowodnić, czy sobie czy innym. Nie muszą o moim życiu czytać miliony, abym uznała je za ważne i wartościowe. Nie potrzebują tysiąca pochwał pod postami, zdjęciami, etc. aby wiedzieć, że moje życie jest ważne, ma wartość i sens. Dlatego nie obiecuję regularności, płynności i atrakcyjności kolejnych wpisów. Zapraszam na istagram, tam znajdziecie codzienne urywki, bez zbędnych słów i patosu.

Dziękuję, że jesteście, zaglądacie i pytacie co u mnie. Więc odpowiadam, nic nowego, bez fajerwerków :) z radością w duszy :)
W marcu zdmuchniemy trzy świeczki, z tortu o smaku "Życie na wsi". Wydaje się, jakby to było wczoraj, kiedy z wypiekami na twarzy rozpakowywaliśmy nasze życie z kartonowych pudełek. Dziesięć lat we Wrocławiu, spakowane w jeden dzień i nowy start w nieznane.

Były to trzy intensywne lata, dla nas jako rodziny. Po pierwsze staliśmy się rodziną, po drugie powiększyliśmy się o jedną córeczkę i jednego kota. Dziś jest nas Troje ( Mama, Tata i Maja), mamy osiem łap domowych i tyleż samo podwórkowych ( koty i kotki).

Mamy dom, ogród warzywny, sad i poletko truskawkowe. Do tego 80 arów włości, o które dbać trzeba cały rok. O naszym życiu tutaj, pisuję wam w miarę regularnie. Donosiłam o minusach życia na wsi. Dziś czas na słodkości. Zatem odkraję kawałek naszego urodzinowego tortu i poczęstuję nim Was wszystkich.

Pierwszy kawałek ZDROWIE

Jak wiecie, mieszkamy na skraju wsi, pod lasem. Wokół domu ponad 80 arów własnej przestrzeni. Jeden sąsiad mieszka 50 metrów dalej, drugi około 300 m. Mamy tu koniec drogi i właściwie koniec wsi. Mało kto tu dojeżdża. Jest spokój i cisza. Nie mamy ogrodzenia, nie musimy się martwic o nasze futrzaki, że pod samochód wpadną (no chyba że ciągnik), nie musimy się martwic o bezpieczeństwo, spacerując drogą z córką za rękę.

Na drzewach są szare naloty (takie jakieś grzybki nie wiem jak się nazywają), świadczące o wyjątkowo czystym powietrzu. Powietrzu, z którego korzystam 24 godziny na dobę. Powietrzu, którym wietrzę nasz dom każdego dnia rano i wieczorem, powietrzu na którym suszy się nasze pranie i pościel, aby pięknie pachnieć nam w nocy. Powietrzu dzięki któremu nasze warzywa są zdrowe i dorodne, a nasze płuca czyste. Wiecie, że we Wrocławiu normy zanieczyszczenia powietrza tej jesieni przekroczone były nawet 5 krotnie? Wydano zakaz wychodzenia z małymi dziećmi na dwór- SZOK.

Dzięki temu powietrzu, przez 20 miesięcy życia nasza córeczka przyjęła zero antybiotyków, dwa razy miała gorączka - raz ze zmarznięcia, drugi raz przy trzydniówce. Zero alergii, czy nietolerancji pokarmowych. Lekarza widziała poza szczepieniami może ze dwa razy w swoim życiu. My sami również nie chorujemy.




Drugi kawałek RELAKS

Wszystkie walory przyrody mamy na wyciągnięcie ręki. Nie musimy wyjeżdżać aby popływać upalnym latem ( sąsiad ma staw kąpielowy), a my basen an podwórku. Nie musimy jechać za miasto na biwak, mamy własne łąki, nie musimy wybierać się w góry aby pojeździć na sankach czy polepić bałwana, mamy to za progiem. Nie musimy ruszać się nigdzie aby posłuchać ptaków, poczuć zapachów czeremchy czy lipy. Mamy bezpośredni dostąp do tego co dla wielu jest już tylko wspomnieniem, albo obiektem westchnień, oraz nie tak tanich wakacji w agroturystykach.




W ciszy i ciemności lepiej śpimy, wstajemy zrelaksowani i wypoczęci. Kiedy wracam z miasta, odpoczywamy i regenerujemy siły oraz psychikę dużo szybciej. Siadamy na progu, słuchamy żab czy świerszczy, wdychamy zapach skoszonej trawy. Koimy zmysły na długich spacerach, podziwiając piękno okolicy, góry, lasy, pola rzepaku, pagórki, wieże kościołów...

Trzeci kawałek SMACZNIE JEMY

Mamy własne warzywa, dorodne i zdrowe, a ich smaku nie da się niczym zastąpić. Dodatkowo są dużo tańsze niż te ze sklepów. Smak twarożku z własnym szczypiorkiem i rzodkiewką - bezcenne. Z darów ogrodu korzystamy przez cały rok. Zapasy domowych przetworów z lokalnych upraw, własne soki malinowe, własne powidła, własne musy, własne przeciery pomidorowe etc. Sąsiedzi obdarzają nas jajkami, mlekiem, drobiem. Wiemy co jemy i jemy pysznie, a w dodatku dużo taniej niż w mieście.


Czwarty kawałek JAKOŚĆ ŻYCIA  

Wszystko co nas otacza ma wpływ na jakość naszego życia. Miejsca, przedmioty ludzie. Psychologia wielokrotnie udowodniła wpływ barw, zapachów, odgłosów na nasze zdrowie i psychikę. W pięknie lepiej i łatwiej nam żyć. Dlatego lubimy otaczać się tym co nam się podoba. My mamy przepiękne krajobrazy, wystarczy wyjść za próg aby cieszyć oczy pięknem. Pięknem pejzaży, roślin, przyrody. Patrząc na to wszystko mam poczucie bycia bliżej. Bliżej świata, bliżej Boga, bliżej siebie samej. Kiedy wychodzę z kawą na podwórko, patrzę na tą feerię barw, słucham odgłosów pszczół czy ptaków, nawet największe życiowe problemy zdecydowanie tracą na ostrości. W serce wstępuje nadzieja i radość.






Piaty kawałek BYCIE WŚRÓD SWOICH

Może wydawać się to dziwne, wcześniej przeszkadzał mi bardzo brak anonimowości, plotki i zainteresowanie każdego, każdym. Dziś dostrzegam w tym głęboki sens. Poza przykrymi aspektami takimi jak "obsmarowywanie", znajomość każdego z każdym niesie wiele korzyści. Po pierwsze ma się poczucie bycia członkiem lokalnej społeczności, nie czuje się samotnym, anonimowym, nie istotnym. Można liczyć na pomoc i zainteresowanie ze strony sąsiadów. Łatwiej o przysługę, pomoc, radę, dary.

Ja mam fantastycznych sąsiadów. Oprócz tego, że dostajemy od nich ziemniaczki, jajka, kaczki, etc. przychodzą np. z własnoręcznie upieczonymi barankami z chleba na Wielkanoc, lub obdarowują nas pięknymi własnoręcznie zrobionymi dekoracjami bożonarodzeniowymi. Wiem, że zawsze mogę na nich liczyć i że mi pomogą. Wielokrotnie miałam dowody ich życzliwości i bezinteresownego zainteresowania.

Miło jest móc z każdym zamienić słowo idąc na spacer, pośpiewać sobie pieśni w Kościele. Dzięki temu Maja ma mnóstwo przyszywanych cioć i babć, które troszczą się o nią i dbają żeby np. nie zmarzła :D
Witajcie, wpadam na chwilkę, aby podzielić się z Wami małym przedsięwzięciem i zachęcić do aktywnego udziału w nim. Otóż, pod ostatnim postem kilka z nas określiło się mianem Bab ze wsi. Pomyślałam sobie, że fajnie gdyby te Baby ze wsi połączyły siły i stworzyły babską, wirtualną społeczność. Miejsce, które każda mogła by współtworzyć, w którym dzieliła by się swoimi przemyśleniami, pomysłami, przepisami, pokazywała kawałek swojej wiejskiej przestrzeni. Nie dane nam jest poplotkować przy kawie, czy też darciu pierza, ale zawsze możemy to zrobić za pośrednictwem internetów ;)

Cóż mam nadzieję, że to wirtualne miejsce ożyje i stanie się nasz werandą, na której kawkom i ploteczkom nie będzie końca.

Zapraszam!

BABA ZE WSI dostępna na Facebooku pod adresem www.facebook.com/babazewsi




Powtórzę się po raz kolejny. Odkąd mieszkam na wsi, każda pora roku jest moją ulubioną. Jednak największe ocieplenie relacji nastąpiło między mną i Panią Zimą. Kiedyś nie znosiłam zimy. Zima w mieście to pośniegowe błoto, przemoknięte obuwie, zniszczone zaciekami powstałymi od soli. To bój o stąpanie stopą po suchych kawałkach chodnika, uciekanie przed obryzganiem błotem przez koła samochodów. Lub zgoła inaczej, walka o utrzymanie równowagi na oblodzonych powierzchniach, poślizgi niekontrolowane, szczególnie przy dojściach do przejść i pasów. Zdecydowanie NIE LUBIĘ!

Jednak zima na wsi jest zupełnie inna. Zwłaszcza kiedy tak jak w tym roku, raczy nas trzytygodniowym śniegiem z mrozem i często przepastnie turkusowym niebem. Tu zima jest nieskazitelnie biała. Skrząca, jasna i czysta. Nie mamy pośniegowej brei, śnieg nie jest skażony piaskiem czy żużlem. Jak okiem sięgnąć białe pustynie, poprzecinane ścieżkami dzikich zwierząt.








Piękną mamy zimę w tym roku. Śnieg, mróz i słoneczko. Staramy się korzystać z każdego śnieżnego dnia, bo jak pokazuje historia, nie każdej zimy możemy się nim cieszyć. Co robimy zimą?  Przede wszystkim to co i każdą inną porą roku - OBSERWUJEMY. Nasze obserwacje zaczynamy o świcie. Pierwsza biegnie do okna Maja, popatrzeć czy słonko już wstało i przywitać się z nim. Jeżeli za oknem pada śnieg, słyszymy radosne piszczenie i okrzyki. Zaraz później trzeba postawić ją na parapecie, aby mogła zobaczyć czy Pipi robią amam. To kolejna z frajdy zimowych, dokarmianie ptaków, sprawdzanie czy przyleciały do karmnika, czy nie trzeba uzupełnić jedzonka i zwyczajne w świecie podziwianie stołówkowych gości. Jednocześnie z wysokości okna w sypialni widzimy kto odwiedzał nasze podwórko nocą i czy kot Paszczak, lokalny włóczykij już siedzi na progu w oczekiwaniu na poranne smakołyki.

Ślady na śniegu są fascynujące nie tylko dla małego dziecka, ale i dla mnie dorosłej ;) Lubimy bawić się w traperów i odgadywać czyje tropy uwiecznił śnieg. Na podwórku znajdujemy głównie kocie i ptasie, jednak idąc na spacer mamy pełna paletę różnorodnych śladów. Zgadujemy zatem czy szedł tędy zając, sarna, pies, a może bażant. Dużo, dużo spacerujemy, jeździmy na sankach, robimy aniołki na śniegu, lepimy bałwana.



Obok zachwytu zimową przyrodą, zachwyca mnie dom. Takie zwyczajne jego ciepło, kiedy z czerwonymi od mrozu policzkami otwieramy drzwi. Zapach drewna palonego w kominku. Poczucie bezpieczeństwa gdy za oknem zawieje i zamiecie śnieżne, lub siarczysty mróz. Nawet zimowe prace są dla mnie przyjemne, a odśnieżanie podjazdu przyjemnie rozgrzewa ;) Szczęśliwie pługi docierają do nas regularnie i drogę mamy czarną, więc problemów z dojazdami też nie mamy. 

Kiedyś tuż po Świętach z niecierpliwością czekałam na wiosnę, denerwując się każdym powrotem zimy. Dziś wiem, że każda pora roku jest ważna i potrzebna, a mroźna i śnieżna zima decyduje o plonach i zbiorach latem. Dzięki niej wody gruntowe się uzupełniają i nie grozi nam susza. Że odpowiednio niskie temperatury zabijają robaki i choroby, które później atakować mogą nasz sad czy warzywnik. Zima to także odpoczynek pól, lasów, drzew, ziemi, ogólnie całej przyrody, bo i nas "rolników", ogrodników, sadowników, czyli wszystkich tych którzy z niej czerpiemy. To czas na planowanie, koncepcyjne myślenie, rozpisywanie. Oczywiście również na regenerację sił :)





Na razie zima odpuściła i mamy piękne przedwiośnie. Nie jestem tym faktem szczególnie zachwycona, bo na cięcie czekają nasze drzewa owocowe, a przy takich temperaturach wegetacja ruszy lada dzień i będzie po jabłkach ;) Zobaczymy co przyniosą kolejne dni, tymczasem czeka mnie planowanie prac ogrodowych na najbliższe tygodnie. Powoli trzeba zacząć myśleć o wiośnie i inauguracji sezonu ogrodowego.

- Pozdrawiam, Iza -