Follow my blog with Bloglovin
Tym razem wyróżnienie i zaproszenie do zabawy dostałam od mojej serdecznej przyjaciółki Magdy z Simply About Home. Jakiś czas temu postanowiłam nie posyłać dalej w świat tych łańcuszków, gdyż na wielu czytanych blogach widzę prośby o to w postaci " wyróżnieniom dziękuję". Jednak uważam, że fajnie jest raz na jakiś czas odpowiedzieć na kilka pytań, zagłębiając się we własna duszę i wspomnienia, uchylić rąbka tajemnicy i opowiedzieć coś o sobie. Dlatego z chęcią odpowiadam na poniższe pytania:

1. Które miejsce lubisz najbardziej w swoim mieszkaniu/domu?

Są dwa takie miejsca. Jedno z nich to kuchnia - spędzam tu dużo czasu i wbrew pozorom w kuchni odpoczywam. Pomimo posiadania pokoju komputerowego "gabinetem" zwanego, mój laptop stacjonuje na stole kuchennym i to tutaj zaglądam do Was najczęściej. Drugie miejsce odkryłam niedawno, siłą rzeczy nie mogę go nie kochać, spędzając w nim około 6 h dziennie. To podłoga mojego salonu ;) gdzie razem z Mają leżymy na macie bawiąc się, śmiejąc i zdobywając nowe umiejętności.

2. Długa kąpiel w wannie czy szybki prysznic?

Zdecydowanie kąpiel w wannie! Nawet nie wiecie jak źle mi było przez całą ciążę i połóg, kiedy musiałam zrezygnować z długich, gorących kąpieli. Teraz tradycja kąpieli wróciła. Zapalam świeczki, włączam nastrojową muzykę, robię dużo piany i znikam na ponad godzinę ;) Na co dzień jednak wygrywa prysznic i ekonomicznie i szybko ;)


3. Który dzień tygodnia lubisz najbardziej?

Piątek, a właściwie piątkowy wieczór, kiedy mój mąż wraca z pracy do domu i wiem, że jutro rano do pracy nie pójdzie i mamy dla siebie całe dwa dni. O tak, to mój ulubiony dzień :D

4. Błogi odpoczynek na własnej werandzie czy w kawiarni przy urokliwej, ale gwarnej ulicy?

Na co dzień weranda zdecydowanie! W sezonie ogrodowym, każdy poranek zaczynam od kubka kawy w ogrodzie...nie ma lepszego sposobu na rozpoczęcie udanego dnia. Jednak bardzooo lubię przytulne kawiarenki i co jakiś czas muszę taką odwiedzić żeby nasycić się klimatem miejskim :)

5. zonk - zapomniałam o pytaniu, wymyśl własne i na nie odpowiedz;)

zonk - zapomniałam odpowiedzi ;)

6. Czego brakowałoby Ci najbardziej, gdybyś wylądowała sama na bezludnej wyspie?

O mamo! Ludzi! Tutaj czasem czuję się jak na bezludnej wyspie i do pełni szczęścia brakuje mi

interakcji społecznych. Na szczęście mam internet zapewniający swoistego rodzaju substytut tych relacji, a na bezludnej wyspie, bez internetu nigdy zaleście bym się nie chciała. Okazało się, że wbrew pozorom bardzo stadne ze mnie zwierze ;)

7. Ile czasu spędzasz na przeglądaniu innych blogów?

Kiedyś sporo, teraz prawie w ogóle. Jak już uda mi się coś przeczytać, zwyczajnie brakuje czasu na komentarz. Może się to zmieni jak Córcia podrośnie.

8. Czy masz swojego ulubionego malarza lub artystę którego cenisz?

Nie posiadam takowego ;)

9. Gdybyś mogła (i chciała;)) zmienić zawód, jaki byś wybrała?

Została bym położną. Pomaganie w przyjściu na świat nowemu życiu to najpiękniejsze co można robić na ziemi!


10. Co najbardziej szalonego zrobiłaś w swoim życiu?

Ojjjj dużoooo tego...bardzo... Zdarzało mi się pojechać do przyjaciółki żeby pójść z nią na zakupy, a tymczasem zamiast na zakupach, materializowałyśmy się 40 km dalej, w innym mieście realizując hasło jednej z kultowych piosenek... "wsiąść do pociągu, byle jakiego..."

11. Masz jakieś życiowe motto, którym się kierujesz?

Jedno brzmi - "Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a ja idę gdzie chcę!" - kieruję się nim od wczesnych lat młodości. Może dlatego ocena z zachowania chyba nigdy nie osiągnęła magicznego bdb ;)
Drugie - "Lepiej w życiu żałować, że się coś zrobiło niż, że czegoś się nie zrobiło" - to trochę jak z przypowieścią o talentach - najgorzej jest być biernym i przepuszczać życie przez palce.
Zauważyłam, że temat żywienia dzieci jest chyba zaraz po temacie ich wzrostu i wagi oraz umiejętności, najczęstszym tematem rozmów około dziecięcych. Niemal każda moja interakcja społeczna dotyczy któregoś z wymienionych tematów. Jednak o ile o wzroście i wadze ciężko rozprawiać i toczyć batalie (cóż są to liczby i tyle), o tyle temat karmienia budzi nie lada kontrowersje. Maja skończyła cztery miesiące i nadal tylko i wyłącznie karmiona jest piersią. Byc może to specyfika tutejszej społeczności, a może pogląd bardziej powszechny, ale wielokrotnie spotkałam się z brakiem akceptacji dla takiej sytuacji. Padały zatroskane pytania o to czy córka nie głodna, sugestie że mleczko i kaszka już w tym wieku dziecku potrzebne są, że może marcheweczkę już podać należy. Przyzwyczaiłam się. I kiedy ktoś sugeruje w dobrej wierze rozszerzenie diety... uśmiecham się tylko i grzecznie mówię, dziękuję, przemyślę.

Wiem, że nie wynika to ze złej woli, ale z troski i odmiennego poglądu na żywienie maluchów. Poglądu poprzedniego pokolenia. Ja sama karmiona byłam mlekiem mamy najwyżej 4 miesiące, przy czym nie był to jedyny pokarm, były odżywki i mieszanki, kaszki etc. Szybko weszła marchewka, a obiadki rozgniatane widelcem pałaszowałam już w 6 miesiącu. Tak było kiedyś, tak nauczano i do tego się mamy stosowały w przeświadczeniu, że robią to co dla nas najlepsze..

Jednak podobnej wyrozumiałości i cierpliwości nie mam względem tych, którzy na bieżąco być powinni z wytycznymi względem żywienia niemowląt i małych dzieci, czyli lekarzami. A niestety i oni dziwnie reagują kiedy słyszą, że karmię piersią... Moja ostatnia wizyta w przychodni skończyła się antybiotykiem, jednak wcale nie w smak było mojej Pani Doktor, że karmię piersią. Antybiotyk co prawda wypisała odpowiedni, jednak zaleciła szałwię na której opakowaniu wielkimi literami widnieje napis nie dla kobiet w ciąży i karmiących piersią. Podobnie rzecz się ma z naszym pediatrą, który na problemy ulewania u córki notorycznie sugeruje ( bo oczywiście w prost nie powie), że gdyby to mleko modyfikowane było to by coś zaradził np. takie mleko AR wypisał, ale jak mleko mamy to on nie wie.

Kręcenie głowami i popukiwanie się w czoło, skłoniło mnie do zweryfikowania mojej intuicji w temacie karmienia. A, że internet kopalnią wiedzy jest (nie zawsze rzetelnej), postanowiłam się trochę dokształcić. Przede wszystkim oparłam się na Zaleceniach Polskiego Towarzystwa Gastroenterologii, Hepatologii i Żywienia Dzieci.
  1. Do końca pierwszego roku życia mleko mamy jest WYSTARCZAJĄCYM pokarmem dla dziecka.
    Jeżeli dziecko ma problemy z niską wagą - nie trzeba od razu dokarmiać - wystarczy częściej przystawiać do piersi.
  2. Dzieciom karmionym mlekiem mamy nie rozszerzamy diety przed końcem 6 miesiąca.
  3. Rozszerzanie diety to nie zastępowanie mleka mamy - innym pokarmem, ale dodawanie, smakowanie, poszerzanie etc. Dziecko nie ma się najeść marchewką, a obiadek nie ma wyeliminować mleka mamy.
  4. Zawsze przed podaniem pokarmu oferujemy dziecku pierś.

W naszym przypadku postaramy się:
  • Od końca 5 miesiąca wprowadzić gluten w postaci jednej łyżeczki kaszki manny dziennie przez okres dwóch miesięcy.
  • Do końca 6 miesiąca nie rozszerzać diety. Od 6 miesiąca zacząć wprowadzać warzywka w formie musu, na początek testować pojedyncze warzywka marchew, ziemniak, brokuł, dynia, a następnie robić zupki- przeciery jarzynowe. 
  • Najpierw podać warzywa, dopiero później wprowadzić owoce. 
  • Nie poić sokami. Soki owocowe nie gaszą pragnienia dziecka i nie nawadniają go. Mają właściwości odżywcze, wprowadzamy je jako posiłek a nie jako picie. Mleko mamy wystarczy, ewentualnie można wprowadzić wodę (na początek przegotowaną).
  • Nie rezygnować z karmienia piersią do kończ pierwszego roku.
  • Mieć na uwadze konsystencję posiłków. Na początek powinna być płynna, jednolita (gładka) i gęsta. Około 8-9 miesiąca półpłynna z wyczuwalnymi małymi i miękkimi grudkami warzyw, tak by w 10 miesiącu pokarm miał grudkowata konsystencję, a później dziecko jadło pokarmy w formie stałej.
  • Wprowadzić BLW.
O zaletach tworzenia harmonogramów rozpisywać się nie będę, wiadomo nie od dziś że dzieci lepiej się rozwijają mając ustalony i usystematyzowany plan dnia. Dzięki temu wiedzą co je czeka, po czym. Że np. po kąpieli będzie jedzonko, a później pójdziemy spać. Dzięki takim zabiegom nasza córka od drugiego miesiąca przesypia nam całe noce. Zasypia około 20 i budzi się około 6:30. Dlatego również w temacie żywienia postawiliśmy na harmonogram (oczywiście nie chodzi tutaj o precyzję co do sekundową ;). Wszystkim zainteresowanym i potrzebującym zarazem polecam!

https://drive.google.com/file/d/0B7jvRly5bMUpY0hjYlY4c1FUTjA/view?usp=sharing


Przedstawiona powyżej koncepcja poszerzenia diety wydaje mi się optymalną w naszym przypadku. Wiadomo, że życie samo ją zweryfikuje i modyfikować harmonogram będziemy na bieżąco. Zapewne każda mama i każde maleństwo musi dostosować schemat żywienia do swojej sytuacji, w tym przypadku pomocne mogą okazać się poniższe linki.

Jak ważnym kwestią jest dieta nikogo przekonywać nie trzeba. Nawyki żywieniowe kształtujemy już od pierwszych chwil życia dziecka, a podobno nawet już w łonie matki nabywamy preferencje smakowe. Warto więc zwrócić większą uwagę na to jak, kiedy i co podajemy naszym maluchom.

Więcej do przeczytania tutaj:
Serdeczne podziękowania za podzielenie się wiedzą i doświadczeniem w powyższym temacie dla mojej przyjaciółki Magdaleny Sz. ;)
 W tym tygodniu Majeczka kończy cztery miesiące. Trudno wprost uwierzyć jak ten czas pędzi. Jeszcze nie tak dawno była w moim brzuszku, jeszcze przed chwilą wydała swój pierwszy krzyk,a już śmieje się w głos, przewraca na boczki, wsadza wszystko do buzi badając świat i wychodzi jej pierwszy ząbek.

Każdy dzień przynosi ze sobą jakieś nowości, uczymy się siebie na wzajem i codziennie zadziwiamy. Mnie zadziwia Ona. Przede wszystkim odkrywam, dawno już odkrytą prawdę, że dzieci rodzą się idealne. Bez kompleksów, otwarte na świat, optymistyczne, ufne, radosne, pełne wiary i nadziei w innych. To życie czyli inni ludzie, doświadczenia i socjalizacja czynią nas tymi typami spod ciemnej gwiazdy, którzy warczą na siebie na wzajem i którym tak ciężko o wzajemny uśmiech i miłe "dzień dobry".

Ona nie chowa urazy, nie gniewa się nie jest zawistna i złośliwa. Na wszystko odpowiada uśmiechem i promienieje na twarzy, jakby całą sobą mówiła... nie ważne Kocham Cię...Jej spojrzenie jest tak ufne, pełne pewności, że jest dla mnie najważniejsza na świecie i zrobię dla niej wszystko. I ma rację! Ta moja mała, mądra córka! Świat wywrócił się do góry nogami, priorytety pozmieniały a My żyjemy teraz dla niej. I chociażbyśmy zarzekali się, że przecież dla siebie samych i dla siebie nawzajem, to nic nie zmieni faktu że bez niej już nie istniejemy.

Tym bardziej dotykają mnie doniesienia medialne o matkach, ojcach (czy można ich tak nazwać?) i ich czynach względem dzieci. Nie jestem w stanie pojąc...nie ogarniam i pytam sama siebie - co się stało z nami? co dzisiaj znaczy człowiek? czym jest człowieczeństwo? jak bardzo zwyrodniała nasza rasa, że podnosi rękę na własne potomstwo? który inny gatunek tak robi? i my śmiemy tytułować się ludźmi a braci mniejszych nazywamy zwierzętami....

Te cztery miesiące, jak i macierzyństwo w ogóle uczą wiele. To wielka szkoła życia, a bycie rodzicem to największy i najważniejszy życiowy egzamin. Nie ma lepszej terapii na niecierpliwość niż uśmiechoterapia dziecka, kiedy widzi że się złościsz... jakby uśmiechem mówiło "No co Ty mamo - nie warto, daj już spokój". Nie ma lepszego organizera niż niemowlak, który umożliwia ułożenie dnia od a do z, i nakazuje przestrzegania harmonogramu bo inaczej łatwo o katastrofę i przechodzenie dnia w piżamie. I nie ma chyba bardziej drogocennego skarbu niż to maleństwo, które uczy Cię odkładać własne (nawet najbardziej biologiczne) potrzeby na potem i całym sobą angażować się w to co tu i teraz, miedzy wami.

- Czyli ogłoszenie wyników rozdawajki


Kochani, dziękuję za udział w pierwszym rozdaniu! Wyboru dokonał random w dniu wczorajszym.
Niestety musiałam potrzymać Was w niepewności nie ze względu na zamiłowanie do dręczenia, a z powodu choróbska które mnie dopadło. Należę do osób które prawie nie chorują, a z antybiotykami mam styczność rzadziej niż raz na cztery lata! Szpital odwiedziłam dwa razy - raz przy własnych narodzinach i raz rodząc Maję. Również przebieg moich "chorowań" określiła bym jako łagodny. Jednak w niedzielę termometr wskazał 39,2 , a przez następne dni niewiele mniej (pomimo kuracji paracetamolowej).

W końcu odwiedziłam lekarza, który stwierdził anginę! No i masz babo placek, do córci zbliżać mogłam się tylko na karmienie. Na szczęście mój mąż jak zawsze stanął na wysokości zadania i pięknie przejął moje obowiązki, a Maja miała tydzień pod znakiem zabaw z tatą. Dziś już czuję się nieco lepiej, antybiotyk działa, gorączka spadła i powoli dochodzę do siebie.

Wracając do wyników Candy, potwierdziła się reguła, że kto pierwszy ten lepszy. I tym sposobem słoiczki wędrują do

Czyli Anny Śliwy!  Serdeczne gratulacje dla zwyciężczyni!

Bardzo miłe jest takie obdarowywanie, chyba zacznę to robić częściej :)
Jesiennie się zrobiło, pochmurno i słotnie. Stale siąpi lub leje. Ptaki zamilkły, widocznie zajęte jak nasze sikorki uszczelnianiem domostw przed zimnem (Sikorki wyskubują nam styropian z parapetów i zanoszą w sobie tylko wiadomym kierunku. Podejrzewamy, że doceniły jego właściwości izolacyjne i docieplają domostwa :). W domu rano i wieczorem roznosi się zapach drewna, ogień w kominku przyjemnie ociepla wnętrze nadając mu przytulności. Pojawiły się też pierwsze jesienne dekoracje. W tym roku nie będzie u nas typowo. Postanowiłam stworzyć sobie romantyczną jesień i zamiast złotych liści, zaprosiłam do domu kwiaty hortensji. Zestaw do parzenia aromatycznej herbatki już odkurzony, a zapas czekolady do picia uzupełniony.

Pomimo deszczu, a może troszkę dla niego, często wychodzimy z Mają na spacery. Ubrana w cieplutki pajacyk śpi w najlepsze, a ja chłonę aurę wczesnej jesieni. Wilgotną, niemal już żółtą, pachnącą liśćmi i dymami z komina (czuć, że nie my jedni się dogrzewamy). Lekki chłód na nosie i zimne dłonie przypominają o konieczności przejrzenia jesienno- zimowej garderoby. Nie wiem jak wam, ale mi przypomina się o tym zawsze za późno. Kiedy naprawdę zaczynam potrzebować cieplejszych ubrań, okazuje się, że w sklepach kolekcja jesienna już dawno wisi na półkach i pozostał mi wybór w resztkach egzemplarzy lub nie moich rozmiarach!

Spacerujemy więc sobie polnymi drogami, idąc w kierunku "na Amerykę" lub "pod las", przechodzimy pod sypiącymi liśćmi lipami i sędziwymi dębami. Niestety kasztanowce już "łyse" i to wcale nie sprawka Pani Jesień, lecz małych, wrednych gąsieniczek...Zbieramy kasztany do koszyka w wózku i wracamy do domu.
I te właśnie powroty są najfajniejsze. Otwieramy drzwi uderza nas przyjemne ciepło i zapach, rozgaszczamy się na macie przed kominkiem. Maja opowiada swoim przyjaciołom wrażenia z wycieczki ,a ja popijam laktacyjną herbatkę ;) I taką jesień też lubimy mimo, że słotna to jakże przytulna i jakże romantyczna.
Dziś temat rzadko poruszany i tutaj i na innych stronach życiu na wsi poświęconych.

Sielsko + anielsko = wiejsko

Takie równanie wychodzi mi zawsze kiedy czytam o życiu na wsi, czy to na blogach czy w czasopismach. No i cóż jest to prawda, sama doświadczyłam jej wielokrotnie, posiadam niezbite dowody.... ale. No właśnie jest jedno ale, a może i więcej. Jak od każdej reguły/zasady tak i tutaj wyjątki być muszą.

DUŻO
 
Dziś (będąc mamą trzy miesięcznego szkraba) widzę ich więcej, niż jeszcze kilka miesięcy temu. Zacznę od spraw bardziej ogólnych, każdego dotykających. Przede wszystkim na wsi jest dużo, dużo więcej pracy. Ktoś powie ok, ale praca jest fajna... no tak zgoda jest, ale... Ale jeżeli widzisz jej koniec i nie musisz zaczynać od początku kiedy właśnie do końca się zbliżyłeś. Czasami myślę sobie, że moja wewnętrzna potrzeba ładu, harmonii, porządku i symetrii bardzo tutaj cierpi. Kiedy musisz opanować prawie 80 arów dzikiej przyrody, trawy, kwiecia, drzew, owoców i warzyw... uczestniczysz w the never ending story... Możesz sobie wypruć flaki od rana do wieczora kosząc, pieląc, nawożąc, przycinając, plewiąc, grabiąc... i nigdy nie będziesz zadowolony. Ponieważ nigdy nie nadejdzie ta chwila kiedy z herbatą w ręku usiądziesz w ogrodzie i spojrzysz nań zadowolony/a z myślą "no to po robocie". W zależności od stopnia ukończenia pracy będzie cię gryźć mniejsze lub większe poczucie niedosytu.


Pamiętam siebie mieszkajacą w mieszkaniu, w dolnośląskiej stolicy. Sobota była moim ulubionym dniem. Od rana mogłam sobie sprzątać, podlewać kwiatki, zamiatać korytarz, pichcić, piec placki, wyskoczyć do warzywniaka, a wieczorem miałam jeszcze czas i siłę na obejrzenie filmu lub wyjście z Lubym do kina. Wszystko zamykało się w tym jednym dniu. Dziś zamiast 50 m, mam 160, zamiast kawałka zieleni - 80 arów. Większa powierzchnia = więcej czasu potrzebnego na jej oporządzanie. Niby logiczne, ale w praktyce mocno zaskakujące ;)

DALEKO

Kolejna oczywista, oczywistość - odległości. I znowu to co cieszy (droga do Jot. prowadzi tylko do Jot. i nigdzie się stąd nie dojedzie), bywa powodem utyskiwań. Prawda, prawda, mamy samochód i wszędzie dojechać możemy, ale już wyjść na spacer na lody czy do wspomnianego wyżej warzywniaka NIE. Do najbliższego sklepu 4 km, więc pozostaje rower  - no ale nie z niemowlakiem;). Daleko nam do przyjaciół, do rodziny. Jeździmy, dojeżdżamy i mamy się dobrze, jednak tęskno czasami za pójściem piechotą do restauracji lub na pizze. Aby zminimalizować te niedogodności rozglądam się za własnym wehikułem ;)

Z powyższego wynika nam coś jeszcze, czego się w zasadzie nie spodziewaliśmy - MAŁO NAM NAS! Zwyczajnie widujemy się krócej niż mogło by to mieć miejsce np. w mieście. T. wyjeżdża do pracy (50 km) o 6:30, w domu jest najwcześniej o 17:30, jeżeli po drodze robi jeszcze zakupy o 19:00. Och! Jak ja za nim czasami tęsknię. Tak zwyczajnie, za mało mamy czasu dla siebie i ze sobą.


Odległości zmniejszają też pole wyboru. I to w szerokim tego słowa znaczeniu. Mi najbardziej dało się to we znaki kiedy zapisywałam Maję do pediatry. Niby mamy wolny wybór, jednak rejonizacja w praktyce dalej obowiązuje. Nie zostałam zapisana do przychodni, którą wybrałam ze względu na jakość świadczonych w niej usług, bo co? Bo bliżej mnie jest inna i nie ważne, że mało miasteczkowa - z dwoma lekarzami na krzyż i brakiem wizyt domowych. Ważniejsze, że o kilka kilometrów bliższa od tej którą wybrałam. Efekt? Za wizyty domowe muszę płacić lekarzowi który w tej przychodni pracuje. To ograniczenie wyboru dotyka tym bardziej im dalej od dużego miasta mieszkasz. Ja do dużych ośrodków mam po 50 km i tego nie przeskoczę, muszę wybierać w tym co na miejscu. A nawet to co na miejscu okazuje się nie zawsze dla nas dostępne. Bo np. nikt nie dowiezie nam pizzy 10 km w jedną stronę ;)

Tyle na dziś... ciąg dalszy nastąpi...

Przypominam o Jesiennym Candy i zapraszam do udziału.

Jaka dziś pogoda każdy widzi. Buro, szaro i ponuro... siąpi, wieje, a do tego zimno...Jednak my nie damy się tak łatwo! Rozpalam kominek, wyciągam zabawki i matę dla Mai, robię kawę oraz śniadanko z małym co nieco... I właśnie tym małym co nieco, czyli słoiczkami pełnymi pysznych smaków i zapachów chcę się z Wami podzielić. Na przekór pogodzie ogłaszam słodkie, jesienne Candy!

Kto ma ochotę na zestaw własnoręcznie robionych, tegorocznych przetworów? Do wygranie trzy słoiczki: jeden z musem jabłkowym, jeden z sokiem jeżynowym i jeden z konfiturą jeżynową do mięs oraz na krakersy (konfitura robiona z wytłoczyn, więc raczej na kanapki się nie nadaje). Słoiczki wyglądają uroczo i zapewne ozdobią kuchnię, a ich zawartość umili ponure poranki.

Zasady następujące:

1. Zgłoś chęć udziału w Candy, zostawiając komentarz pod tym postem.
2. Udostępnij podlinkowany, powyższy baner z informacją o zabawie na swoim blogu.
3. Dołącz do publicznych obserwatorów mojego bloga.

ZAPRASZAM I ŻYCZĘ MIŁEJ ZABAWY!


P.S Losowanie 4 października :)


Wstaję ostatnio wraz z kogutem. Tym kogutem od trzech miesięcy jest nasza córeczka. Pięknie przesypia noce (śpi od dwudziestej do szóstej). Jednak jej poranne wstawanie "skoro świt" bywa powodem moich utyskiwań. Nie wiem jak wam, ale mi śpi się najlepiej nad ranem! I te godziny między szóstą a dziewiątą rano są najsmaczniejsze! Niestety nasz kogucik pieje i chcąc nie chcąc żegnam się z Morfeuszem, stawiam powieki na zapałki (bo tak pomimo około ośmiu godzin snu jestem niewyspana ) i rozpoczynam dzień.

Na szczęście z dnia na dzień owe poranne wstawanie mniej mnie i męczy i denerwuje. Wręcz przeciwnie, odkrywam jego uroki. Dzięki temu mogę z mężem świadomie się pożegnać (a nie, jak do tej pory, w pół śnie majacząc "Pa") i pomachać mu na drogę. Mogę usłyszeć kukuryku u sąsiadów, oraz mam czas na powolną, poranną kawę, gdy córcia na macie wierzga nóżkami.
Dziś na przykład zachwyciło mnie poranne słońce i to jak pięknie wygląda w nim nasz dom. Zaczęło się od igraszek promieni na schodach, przeniosło do sypialni... i stąd właśnie idea dzisiejszego posta - kącik niemowlęcy.


Nasza sypialnia, obok kuchni, to moje ulubione miejsce w domu, czuję się tu wyjątkowo przytulnie i komfortowo. Dodatkowo jest to jedno z niewielu pomieszczeń, o którym mogę powiedzieć, że jest skończone w 100%. Kiedy w czasie ciąży zastanawiałam się gdzie i jak ulokować nasza kruszynkę, wiedziałam jedno - będzie to sypialnia (nie wyobrażam sobie noworodka w osobnym pomieszczeniu). Jednak nie chciałam tego naszego azylu zagracić dziecięcą zbieraniną różności, tracąc tym samym jego sielski klimat. Dlatego dokładnie zaplanowałam co, gdzie i jak. Wybrałam meble i dodatki oraz określiłam kolorystykę i tak oto powstała nasza wspólna sypialnia, w której zarówno Maja jak i my mamy kąt dla siebie.  Zapraszam do zwiedzania...


Starałam się, aby to czym otaczamy naszą córkę podobało się nam, oraz kształtowało jej gust już od pierwszych chwil. Postawiłam na naturalne materiały: drewno, bawełna, wiklina. Barwy ciepłe i stonowane: delikatny róż, szarości, beż. Nie ma tutaj również typowo"dziewczyńskich" akcentów. Zamiast na Hello Kitty zaprosiliśmy misie i króliki


Jeżeli chodzi o meble, ograniczyliśmy się do minimum. Łóżeczko z przewijakiem w stylistyce całej sypialni, biała komoda, własnoręcznie przerobiona oraz fotel do karmienia. Tyle na razie nam wystarczy. Mamy miłe poduchy, kocyki i mobilek zrobiony przez Magdę z Simply Home Abaut. Królika dostałyśmy od Dusi ze Skrawka Nieba. Lubuję się również w koszach wiklinowych, pięknie wyglądają a do tego są praktyczne - mieszczą nasze pieluszki oraz zabawki.

Miało być miło, przytulnie, dziecięco, delikatnie. Nasza córka wydaje się być zadowolona :)
Lato ma się ku końcowi, a ja właściwie już czuję jesień. Długie wieczorne cienie, żółciejące liście, jesienne kwiecie, puste pola, niegrzejące już słońce... I nic to, że kartka z kalendarza pokazuje jeszcze sierpień, i nic to że niby jeszcze trzy tygodnie lata... Lato już przeminęło, a ja pakuję jego resztki do słoika, zakręcam szczelnie żeby do zimy mi nie uciekło, a w mrozy rozgrzewało i przypominało o sobie. Tak więc obieram, kroję, gotuję, przecieram, pasteryzuję, wyciskam  i końca nie widać.

Na pierwszy ogień - mus jabłkowy dla Mai. To kolejne małe marzenie spełnione - przecierki owocowe dla dziecia własnej roboty. Szkoda, że nie mam magicznej szuflady, klasera lub skrzyneczki, w której mogła bym zamykać wszystkie te zrealizowane już mini marzenia oraz wielkie marzeniska, a później przeglądać w słotne jesienne wieczory siedząc w fotelu przy kominku z siwizną na głowie i kubkiem kakao w ręce. Musiki zrobimy z jabłek, gruszek i dyni. Soczki z czarnego bzu i jeżyn. Mam jeszcze smaczek na własny przecier pomidorowy, może się uda.

Mieszkając na wsi, poczuć można to co w mieście dawno zagłuszone zostało, specyficzny instynkt przetrwania. Instynkt, który mimo XXI wieku tkwi głęboko pod skórą, i odzywa się głośnym echem minionych epok, kiedy to cały rok był zorganizowany wokół przygotowań do zimy, a jesień właściwie głównie tym przygotowaniom poświęcona. I cytując Pana JRR Martina "Winter is coming"... a skoro idzie, trzeba się do niej przygotować. Kiedy mieszkałam w dolnośląskiej stolicy moje przygotowania ograniczały się do zmiany garderoby na cieplejszą, zakupu zapasu kakaa i ciepłych skarpet, w których przesiadywałam pod kocem w zimowe wieczory z książką w dłoni. Teraz zamawiamy węgiel, przygotowujemy drzewo do kominka, zbieramy cebulę, suszymy kwiaty lipy i miętę na zimowe herbatki, kroimy i zamrażamy lub kopcujemy...

Po przygotowaniach "własnych", przyjdzie niebawem czas na przygotowanie ogrodu. Już teraz sukcesywnie wycinam to co przekwitło, zżółkło, uschło... Pomimo dosyć przyjemnych temperatur w dzień, bywają zimne noce. U nas ostatnio regularnie poniżej 10. Sezon kominkowy już rozpoczęty i miło tak poczuć zapach jabłek pyrkających w garze, przeplatany zapachem drewna z kominka. I dobrze jest móc wygospodarować te parę chwil pomiędzy karmienie, zmianą pieluszki i zabawą na macie na domowe przetwory i jesienno - zimowe przygotowania. Miło posiedzieć w kuchni w późne wieczory, kiedy dziecina nasza spokojnie śpi, krojąc i obierając przy herbacie i rozmowach o tym co przed nami...

Winter is coming but autumn already is here ;)
Wróciłam, dawno mnie nie było...

Czas którego tutaj zabrakło poświęciłam najcudowniejszej sprawie na ziemi! Rodzicielstwu! 

17 czerwca na świat przyszła nasza pierworodna - Maja Anna.
Dziś kończy 10 tydzień, a ja nadal uwierzyć w to nie mogę. 

Dla mnie narodziny dziecka to cud który rozgrywa się z naszym udziałem, w którym dane jest nam uczestniczyć... i właśnie wtedy stajemy się chociaż na chwilę cudotwórcami (bardzo przyjemne uczucie). A każdy następny dzień po narodzinach to piękna przygoda! Tak właśnie się czuję... jak na wyprawie w nieznane ostępy, na cudownej wędrówce na której, każdy dzień to nowa przygoda, nowe doznania i nowe umiejętności (nie tylko Mai ale i moje ). 

Decydując się zamieszkać na wsi spełniałam nie tylko własne dziecięce marzenia. Wspólnie z T. doszliśmy do wniosku, że to idealne miejsce do wychowywania dzieci. Czyste powietrze, cisza, natura na wyciągniecie ręki, kilometry do pokonywania w czasie spacerów, szansa na własne warzywa i przetwory z nich, a nie tylko zupki w słoiczkach za niebotyczne kwoty jedna... 

I nie myliliśmy się w tej kwestii. Wszystko to co dostajemy od otaczającej nas przyrody i panujących tu warunków wynagradza niedogodności związane z odległością do lekarza na szczepienia (10 km), do marketu na zakupy (te mąż robi wracając z pracy)...

Tymczasem minęła wiosna, powoli przemija lato a przyroda wokół szykuje się na nadejście jesieni. Szykujemy się i my, ale o tym już następnym razem...

Mamy końcówkę 25 tygodnia, czyli połowę 6 miesiąca. Jak widać nasz czas w dwupaku nieubłaganie biegnie ku końcowi. Pomijając całą gamę uczuć, paletę myśli i wachlarz czułości jakie związane są z noszeniem pod sercem małej istoty, nowego życia, małego - wielkiego człowieka, jest to też czas intensywnych działań logistycznych. Nowy etap życia, etap bycia mamą to chyba najważniejszy i najbardziej odpowiedzialny etap jaki mogę sobie wyobrazić. I nie była bym sobą gdybym nie starała się do niego przygotować najlepiej jak tylko potrafię. 



Dlatego edukuję się intensywnie w sprawach wszelakich. Nie wyobrażam sobie 9 miesięcy bez zdobywania konkretnej wiedzy i informacji o rzeczach które już dzieją się w moim życiu, oraz tych które zaraz dziać się zaczną. 
Od samego początku zaopatrzona w wiele ciekawych pozycji książkowych (dziękuję Madzik ;) studiuję przebieg ciąży, dowiaduję się o rozwoju dzieciątka oraz zmianach w moim organizmie w każdym tygodniu. Niby to normalne i oczywiste, ale niejednokrotnie w ciągu tych 6 miesięcy słyszałam zdziwione głosy, sugerujące że nie ma to wielkiego sensu i po co to wszystko wiedzieć. Padały nawet komentarze typu co ma być to będzie... których sensu nie rozpatrywałam bo dla mnie są go pozbawione. Sugerowano mi również, że czas ciąży to przecież normalny czas, a nie coś wyjątkowego i trzeba po prostu żyć i nie przywiązywać zbyt wielkiej uwagi do niego. 

Ja tego nie rozumiem, ile razy w życiu zdarzy nam się taki czas? Ile razy w życiu będziemy nosiły pod sercem nowe życie? Kto wie czy po mimo chęci i pragnień nie jest to ten ostatni raz? Jak w takim razie mogę spędzać go "zwyczajnie", jak każdy inny dzień w ciągu tych 29 lat które za mną? Jak można nie cieszyć się, nie celebrować, nie smakować i nie wyciągać wszystkiego co się da z tych właśnie dni. Tych krótkich 9 miesięcy, które tak szybko lecą. Jak można udawać, że jest normalnie skoro nie jest! Dlatego koło uszu puszczam dziwne komentarze na temat tego, że np. kupiłam sobie poduszkę dla kobiet w ciąży (po co?), albo że prowadzę dzienniczek ciąży...

Cieszę się każdą chwilą, nie udaję że nowy dzień jest zwykłym dniem, że rosnący brzuszek to tylko kolejny element rzeczywistości jak np. nowy pieg na twarzy. To moje 9 miesięcy! Jestem w ciąży! Kocham to uczucie i stan, nie wyobrażam sobie piękniejszego. Żyję nim 24h/d bo mogę! Bo nie przytłaczają mnie inne problemy, bo nie chodzę do pracy bo mam czas. Więc dlaczego nie?! A więc tak, wiem dokładnie co i kiedy rozwija się u naszego Maleństwa, tak wiem ile powinno ważyć i mierzyć w poszczególnym tygodniu oraz tak wiem ile cm powyżej pępka znajduje się teraz moja macica. Po co? Bo świadomość tego co się dzieje ze mną i naszym nowym życiem pozwala przeżywać ten stan w 100%.

Po co dotykam brzuszka w ciągu dnia? Bo wiem, że Ona czuje ten dotyk, bo przesyłam jej moje myśli , bo się z nią komunikuję. Po co gadam do siebie na ulicy? Bo rozmawiam z nią, chcę żeby znała mój głos i rozpoznała go zaraz po urodzeniu. Nie wyobrażam sobie ciszy w relacjach między nami. Po co mój T. czyta nam bajki na dobranoc? Żeby znała też jego głos i żeby wspólne czytanie weszło nam w krew!

Chociaż nigdy wcześniej nie przypuszczała, że wiele z moich ciążowych zachowań - działań, wywoła pytanie typu po co?, tych pytań jest zaskakująco dużo...Nie odpowiadam już na nie, My wiemy po co :)

Jak wspomniałam na początku, czas oczekiwania, jest też czasem przedsięwziąć logistycznych. Głównym z nich jest skompletowanie wyprawki. I tutaj też nie pozostawiam decyzji "ślepemu losowi", nie idę do sklepu i nie biorę z pułki tego co pod ręką. Czytam i dowiaduje się co i jak, sprawdzam opinie, szukam komentarzy. Jeżeli mam wydać na coś chociaż 1 zł, chcę żeby był to wybór świadomy i najlepszy jakiego w danej chwili mogę dokonać.

Jednym z wyborów jakie podjęliśmy już na samym początku była idea pieluszkowania. Tak chcemy pieluszkować nasze Maleństwo. Skoro podjęliśmy taką decyzje nie pozostało nic innego jak dowiedzieć się wszystkiego na ten temat i obrać strategię. Wiele czasu poświęciłam temu tematowi, przeczytałam nie jedna stronę internetową i nie jeden komentarz odnośnie pieluch wielorazowych. 
W następnym poście postaram się przekazać najważniejsze informacje na ten temat, linki do przydatnych stron i przedstawić mój punkt widzenia na sprawę. Ponieważ mam ogromne przekonanie, że w ludziach wciąż tkwią stereotypy, że tak naprawdę nie wiedzą z czym to się je i dla tego cześć z nich uważa to za fanaberię, życząc drwiąco powodzenia...



W dalszym ciągu pozostaję w klimacie przedwiośnia. Kolejne znaki na niebie i ziemi, wróżą rychłą wiosnę. W poniedziałkowy ranek obudziłam się wcześniej niż zazwyczaj. I sama nie wiem co było tego powodem. Podejrzewam, że to słońce wpadające przez okno w sypialni, świergot ptasi i zapowiedź bardzo ładnego dnia, nie pozwoliły mi na dłużej pozostać w objęciach Morfeusza.

Rytuałem porannym, podeszłam do okna zobaczyć co na świecie słychać. Intuicja mnie nie myliła, zapowiadał się piękny dzień. Bezchmurne niebo, silne promienie słoneczne... uchyliłam okno i poczułam zapach powietrza, zupełnie już inny, mokry i zielony. Dobiegły mnie też radosne ćwierkania wróbli i innych bliżej nie zidentyfikowanych ptasich przyjaciół.


Tego ranka żadne pobudzacze energii ( w tym momencie mogę sobie pozwolić jedynie na małe cappuccino), nie były potrzebne. Szybko posprzątałam dom, pootwierałam okna, wyniosłam pościel na zewnątrz. Popatrzyłam na wszystko raz prawym, raz lewym okiem i stwierdziłam, że nie ma na co czekać i pierwsze wiosenne akcenty mogę już do domu wprowadzić. Pochowałam więc ostatnie zimowe dekoracje i zmieniłam kolorystykę dodatków. Co prawda jeszcze nie na soczyste zielenie (te pojawią się pewnie w połowie marca), ale na delikatne i stonowane biele, szarości i beże. Pokusiłam się też na pierwsze w tym roku, marketowe, wiosenne kwiecie - żonkile i hiacynty. Tym sposobem dom zyskał nowy, świeży i lekki look, zapachniało miodnie (hiacynty), a wraz ze zmianami napłynęła nowa energia i zagościła w każdym kącie. 




















W międzyczasie domowej krzątaniny, nadszedł kolejny wiosenny zwiastun. Otóż moja przesympatyczna sąsiadka Pani Sz. (ponad 80 letnia kobieta, mieszkająca na naszej wsi od pierwszej polskiej je kolonizacji, pamiętająca jeszcze niemieckojęzycznych mieszkańców naszego domu), wyszła na pierwszy wiosenny spacer. 

Powoli, podpierając się kijkiem truchtała na koniec wsi, w kierunku lasu (czyli naszym). Przystanęła sobie koło domu i ucięłyśmy pogawędkę. Sąsiadka stanowczo twierdzi, że zimy już nie będzie i mrozów też się nie spodziewa. Wyszła rozgrzać kości w słoneczku i rozprostować je pierwszym wiosennym spacerem. No cóż, z takimi oznakami nadchodzącej wiosny, kłócić się nie zamierzam.

To przedwiosenne pobudzenie, nastraja mnie bardzo radośnie i kolorowo. Powoli rozglądam się za nowymi, wiosennymi fatałaszkami i jakoś mnie nie dziwi że ciągnie mnie do soczystych zieleni, seledynów, delikatnych pastelowych różów i błękitów... och wiosno przyjdź już na dobre!

Kolor różowy i zielony to główne kolory jakie przewidziałam na dekorację naszych wnętrz w sezonie wiosna/lato 2014. W tym roku róż będzie świecił swoje triumfy, gdyż najprawdopodobniej .... zresztą zobaczcie sami :)


Od kilku dni mamy prawdziwe przedwiośnie! Temperatura oscyluje około 10, świeci piękne słoneczko, a niebo bezchmurne. Taka pogoda pobudziła do życia nie tylko rośliny w naszym ogródku. Są już tulipany, krokusy, narcyzy, żonkile....


Również krety ryja na potęgę, biedronki wygrzewają się na nasłonecznionych ścianach, a ptaki dają pierwsze koncerty! Trudno aż uwierzyć, że my tu wiosnujemy, a wschodnia cześć kraju zimuje. W takich chwilach niezmiernie ciesze się, że mieszkam w najcieplejszym rejonie.



My też obudziliśmy się z zimowego letargu i złapaliśmy narzędzia ogrodnicze w dłonie. Weekend rozbrzmiewał nam więc ptasim trelem, odgłosem piły, sekatora, zapachem wiosny i palonych gałęzi. Sezon ogrodowy 2014 uważam za rozpoczęty. Całą ekipą ruszyliśmy oczyszczać stary, zarośnięty staw przydomowy, docelowo nasz nowy staw kąpielowy. Było pięknie i energetycznie. To są te chwile, kiedy nawet ciężka praca nie męczy a daje siłę i ładuje baterie na cały tydzień.




Dokonaliśmy tez pierwszych cięć starych, poniemieckich jabłoni w naszym sadzie. Pierwsze cięcie delikatne, żeby za nadto nie przesadzić. Sukcesywnie co roku przycinać będziemy nasze staruszki, aby jeszcze długo rodziły nam pyszne jabłuszka, których odmian już nigdzie nie dostaniemy.

Ten ruch wiosenny, dał początek lawinie wiosennych zmian... jak roztopy po zimie, wszystko ulega przeobrażeniom. Ale o tym w następnym poście...