Follow my blog with Bloglovin
Odkąd sięgam pamięcią z niecierpliwością czekałam na Grudzień. Grudzień, który w moich wspomnieniach był mroźny i śnieżny. Grudzień, pachnący proszkiem do prania firanek, fornitem do polerowania mebli, pomarańczami i bigosem. Grudzień skrzył się od śniegu i brokatu na bombkach. Od grubych srebrnych łańcuchów i anielskich włosów. I pomimo tego, że dekoracje świąteczne pojawiały się w domu dopiero przeddzień Wigilii, a choinkę tradycyjnie ubieraliśmy 24 grudnia, cały ten miesiąc był świąteczny.


W szkole przygotowywaliśmy dekoracje choinkowe, lepiliśmy łańcuchy, a z wydmuszek i kartonu robiliśmy mikołaje. Na przerwach odbywały się bitwy na śnieżki i niejednokrotnie wracało się do domu z przemoczonymi rękawiczkami. Wigilia i Święta były tak naprawdę zwieńczeniem tego okresu, okresu czekania i przygotowywania, taką zdmuchniętą świeczką na torcie. Były poświęcone Bogu i nowo narodzonemu Jezusowi. Myślę, że tak właśnie wygląda Adwent, że nie jest on tylko aspektem religijnym - wyciszenia, przemyśleń, oczekiwania. Nie musi być smutny czy cichy. Myślę, że te wszystkie wydarzenia, czynności, czasem prozaiczne, są niezbędne. Dzięki nim też się przygotowujemy, myślimy, oczekujemy.

Już jako dorosła kobieta nadal pielęgnowałam "magię świat". Od szóstego grudnia dom ubrany był świątecznie, pachniało piernikami i pomarańczami. W tle słychać było Franka Sinatrę i "Last Christmas". Jednak muszę Wam się przyznać, że coraz trudniej wchodzić mi w ten klimat. Myślę, że głównie ma to związek z aurą. U nas za oknem mamy wiosnę. Świeci słońce, a termometr wskazuje +8. Trawa się zieleni, a bez puszcza nowe listki. Nie ma mowy o płatkach śniegu. Nie ma mowy o różowych od mrozu policzkach, bitwie na śnieżki. Nawet kominka nie ma po co rozpalać, kiedy za oknem tak świeci słońce. I pomimo tego, że w domu pięknie świątecznie i przytulnie, pomimo przygotowanych prezentów, upieczonych pierników i planu zakupu choinki w najbliższą niedzielę, Ja magii świat nie czuję.



Na przekór komunikatom z każdej strony świata, pięknym zdjęciom, doniesieniom blogowym, instagramowym i telewizyjnym. Może ma na to wpływ fakt, że kiedyś wszyscy moi bliscy byli blisko, na wyciągnięcie ręki? Przyjaciele, kilka przystanków autobusowych dalej. Zawsze można było się spotkać, pobyć razem, pocelebrować nadchodzące Święta. W Święta też zawsze byliśmy razem, w większym lub mniejszym gronie, ale razem. I jeszcze coś ważnego. Ludzie byli weseli. Wśród wszystkich swoich obowiązków uśmiechali się, a pod nosem śpiewali " pada śnieg, pada śnieg"... Dziś mam wrażenie, że każdy ma dosyć i najchętniej nie obchodził by żadnych świąt, tylko przeleżał na kanapie z pilotem w ręce. Życie chyba mocno daje nam się we znaki. Pomimo pięknych zdobyczy kapitalizmu, jesteśmy dużo smutniejsi i bardziej szarzy niż za komuny.

Muszę się przyznać, że w obliczu powyższego mam ogromna pokusę się poddać i pójść na łatwiznę. Zgasić w sobie ten żar dziecięcej ekscytacji na myśl o Bożym Narodzeniu. Wtopić się w szary tłum, z nieobecnym wyrazem twarzy. Usiąść na kanapie i pozwolić dniom i chwilom płynąć obok mnie. Tak za pewne było by łatwiej. Jednak wspomnienia z dzieciństwa przypominają mi, że mam obowiązek i powinność. Obowiązek i powinność wobec mojej Córki. Mam obowiązek pozostawić w niej takie piękne wspomnienia tego okresu, jakie Ja noszę do dziś w sobie. Chcę aby miała w sobie ten dar, który ogrzewa serce i pozwala przywdziać skrzydła i latać ponad dachami często szarej i smutnej rzeczywistości. Dlatego nie dam się porwać nurtowi i po raz kolejny wykrzesam z siebie energię żeby płynąć pod prąd. Dla niej...